Henryk Waniek – „Wyprzedaż duchów”

Powrót

 

Henryk Waniek – „Wyprzedaż duchów”
Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław, kwiecień 2007


Henryk Waniek udostępnił fragment swojej książki specjalnie dla Tych, którzy kochają Tychy!

Jechaliśmy więc i przybywało wieczoru. Nie dało się już czytać ani gapić w krajobraz. Autobus zatrzymywał się na przystankach, najczęściej bez potrzeby i zaraz ruszał dalej. A choć było już ciemno, gdy przejeżdżaliśmy przez Sośnicę, nie mogłem pomyśleć o niczym, jak o Tepperowej. Więc zaraz też musiałem podzielić się tym z J. Zrobiła się z tego cała opowieść. O nic nie pytał. Słuchał z zamkniętymi oczami i nawet nie byłem pewny, czy nie śpi.

Nie mówiło się o niej dobrze. Wszyscy zdawali się wiedzieć, że ta kobieta to czyste zło. Czarownica. Mieszkała na samym końcu Sośnicy w mrocznym, dwupiętrowym domu. Właściwie już nie należał do wsi, odepchnięty od niej na wilgotne odludzie, oddzielony krętą drogą i lasem na zboczu góry. Tam, wraz ze swymi dwunastoma adoptowanymi córkami, prowadziła rodzaj lecznicy dla austriackich i niemieckich pacjentów. Za ciężkie pieniądze potrafiła podobno przepędzać nowotwory. Z jakichś powodów – może finansowych? – Polacy nie korzystali z jej usług. Takoż nie skorzystała Ola Wielopolska, której co prawda nie dręczyły cielesne choroby, ale miała nadzieję, że Tepperowa wyprostuje jej pokręcone życie. Piękna dziewczyna, po dzieciństwie spędzonym w Anglii, przyjechała do Polski, gdzie jej życie rozsypało się na miriady drobnych, a z czasem coraz większych zawikłań. Nad nigdy niegasnącym uśmiechem dźwięczało jej spojrzenie dziecka, wierzącego w istnienie – jeszcze niewidzialnego, ale któżby weń wątpił – sensu. Uśmiech i ufność dobrze maskowały jej ból, o którym mało kto wiedział. Nasłuchawszy się o Tepperowej, postanowiła spróbować. Z małym dzieckiem na ręku pokonała dwie góry i stanęła przed jej domem.

Nie było przy tym świadków, więc sprawa jest znana wyłącznie z jej opowiadań. Tepperowa wysłuchała cierpliwie i wszystko zrozumiała, bo postawiła wyraźną diagnozę. Wynikało z niej, że Ola jest nieszczęsną wariatką, której nic i nikt nie pomoże. Nie okazała chęci zajmowania się tym problemem, bo jej specjalnością – może nie jedyną, ale główną – są austriackie szylingi oraz bundesmarki. Od tej opowieści wzięło się przekonanie, później powtarzane z ust do ust, że Tepperowa jest wiedźmą bezduszną i wyrachowaną. Z naszego kręgu nikt przed Olą osobiście z nią nie rozmawiał, ani nawet nie próbował. Cała legenda o jej cudotwórczych możliwościach pochodziła więc wyłącznie z anegdot i plotek, a wszystkie z niepewnej, drugiej albo trzeciej ręki.

Trzeba też dodać, że Tepperowa była osobą nadzwyczaj religijną. W głębi swego domostwa miała jakoby kaplicę dla siebie, swoich córek, przejściowych totumfackich, oraz – a może przede wszystkim – pacjentów. Był czas, gdy usiłowała nawet zawładnąć stojącym w pobliżu, tuż przy leśnej drodze, niszczejącym kościółkiem. Okazało się później, że nie należało jej w tym przeszkadzać, ale proboszcz sośnicki, zazdrosny o popularność wiedźmy wśród parafian, którym – jego zdaniem – mieszała w głowach, napuścił na nią Służbę Bezpieczeństwa. Już wcześniej nadepnęła mu na odcisk, organizując w kościele kółko różańcowe o zabarwieniu, które w jego odczuciu mogło być kacerskie. Jednym słowem, zaszła mu serdecznie za skórę. Tajniacy mieli pogrozić palcem, przestraszyć ją, przyhamować jej inicjatywy. Ale skutek był taki, że jednemu z nich powiedziała:

– A ciebie, nieboraku, za dwa miesiące powiozą czarne konie.

Gdy umarł we wskazanym czasie, przestali się jej czepiać i przekazali sprawę konserwatorowi zabytków. Bo kościółek, choć niszczejący, liczył sobie sześćset lat i podlegał jego kompetencji. Tepperowa na ten stan rzeczy również znalazła lekarstwo, ale na razie niech to pozostanie tajemnicą, podobnie jak jej ciemne domostwo – przestronny budynek na zboczu, w samym środku lasu, z wiecznie zaciągniętymi firankami w oknach i sforą wściekłych psów za ogrodzeniem. Po lesie wzdłuż i wszerz szwendały się jej kozy, a na każdym parapecie zieleniła się plantacja aloesu. Stąd wzięło się przekonanie, że aloes i kozie mleko to główne składniki jej cudownych leków. Może jeszcze i zioła, bo widywano, jak córki coś zbierają na leśnych polanach. I oczywiście te różańcowe modlitwy, które latem słychać było przez otwarte okna – nabożne śpiewy i fałszywe dźwięki fisharmonii.

Kiedyś, jadąc z dwiema córkami do Jeleniej swoim terenowym autem zachodniej produkcji, zabrała z pobocza drogi czekającą na autobus jedną z dziewczyn Patera. Przez całą drogę odmawiały modlitwę, więc nie było żadnej rozmowy. Czuło się jednak pomieszanie życzliwości z pobożnością. A mimo to coś miały w sobie strasznego. Czym to było konkretnie, nie wiadomo. Pewien mieszkaniec Sośnicy skarżył się nad butelką, jak to jej kiedyś transportował drewno stolarskie i nie został należycie opłacony. Udał się do niej z pretensjami, nic nie wskórał, a w dodatku, wracając, złamał rękę. Ktoś inny podsłuchał, jak w lesie przemawiała do córek po niemiecku. Bo Tepperowa była jedną z niewielu kobiet niemieckich, które tutaj po wojnie uniknęły wysiedlenia. W zapijaczone łby, które wtedy i później zjeżdżały tu z całej Polski, wrosło przekonanie, że Niemcy celowo zostawiali kobiety, aby strzegły ukrytych skarbów i kosztowności, do czasu aż powrócą i wszystkich rozstrzelają.

Prawda była prostsza. Po wojnie wyszła za mąż za Polaka, którego później przegnała z powodu wódki, którą uwielbiał nad życie. Mieszkali wtedy gdzie indziej. W Sośnicy pojawiła się dopiero w latach sześćdziesiątych, nikomu nieznana, już ze swoimi dziewczynami. Muszę jednak podkreślić, że po polsku mówiła piękniej niż niejeden z osiadłych tu Polaków. Pomiędzy ludźmi krążyły o niej informacje z palca wyssane, coraz mniej prawdopodobne, coraz bardziej fantastyczne i zwyczajowo nieżyczliwe. A każda nowa wiadomość była mile widziana podczas wieczornych rozmów w okolicznych knajpach. Co najmniej ich połowę stanowiły bzdury i za dobrą monetę można było brać tylko jej niemieckość, wygnanego męża, adoptowane córki, religianctwo. Pozostałe, im głupsze, tym chętniej były powtarzane. W sąsiedniej Głośnicy też często mówiono na jej temat. I nic dziwnego, skoro mieszkała tuż za górą i sama jej obecność pobudzała wyobraźnię. Pchała się na ludzkie języki.

Któregoś roku z końcem maja, przybyło na wakacyjne praktyki do Tadzia Jąkały dwóch młodych chłopaków z Niemiec. Byli uczniami szkoły steinerowskiej, ze specjalnością bodaj rolniczą. Tym, którzy znali jego gospodarstwo, wydawało się dziwne, że uznano je za odpowiednie dla odbywania stażów. Pewnie dostawał za to jakieś pieniądze, a liczyło się również i to, że po odejściu Kazika miał z tych praktykantów chwilową wyrękę. Chłopcy byli karni, posłuszni i pracowici za dwóch. Pełni dobrych pomysłów, którymi w potrzebie sypali jak z rękawa. Wieczorami po robocie zachodzili do Patera, gdzie w ogrodzie paliło się ognisko i muzyka grała na okrągło. Trochę się nawet nauczyli polskiego i darzono ich ogólną sympatią. Trwało to przez kilka tygodni. Ale pewnego ranka okazało się, że jeden z nich zniknął bez wieści. Dokądś wyszedł i nie wrócił na noc. Jak kamień w wodę.

Przerażony Tadziu odczekał dzień. Potem drugi. Tymczasem Klausa jak nie ma, tak nie ma. Jego rzeczy, dokumenty, pieniądze, wszystko zostało na miejscu. Trudna sprawa. Tadziu, człowiek solidny i odpowiedzialny, bardzo to przeżywał. Już sobie wyobrażał, że chłopakowi stało się coś niedobrego. A do tego odpowiedzialność wobec polskiej władzy. Bo to nie tylko cudzoziemiec zachodni, ale w dodatku Niemiec. A kto wie, czy nie młodociany szpieg? Był to rok 1984 czy 85 i ludzie zagraniczni podlegali specjalnej uwadze tak zwanych służb.

Wystraszony nie na żarty Tadziu już się niemal udawał na milicję, by zgłosić zaginięcie, gdy właśnie nadszedł list, napisany po polsku w imieniu Klausa, nieznanym charakterem pisma. Nadawca życzył sobie, by wszystko, co zostawił u Tadzia, spakować i dostarczyć do domu Tepperowej, gdzie chłopak właśnie przebywa. Zdziwiony, ale i ucieszony odnalezieniem się zguby, Tadziu zrobił, co trzeba. U Tepperowej jakaś dziewczyna odebrała rzeczy od niego ponad metalową furtką, nawet jej nie uchylając, podczas gdy Klaus stał tam w głębi, nieruchomy, bez słowa.

Jakiś czas później, skądś wzięła się wiadomość, że chłopak będzie się żenić z jedną z jej córek. To co nastąpiło potem wszyscy znali ze szczegółami, choć przy samym zdarzeniu nie było postronnych. Miało być tak, że w wyznaczonym dniu z Niemiec przybyła liczna rodzina Klausa. Przyjechali trzema, według jednych – czterema, według innych – mercedesami, pełnymi krewnych i prezentów. Tepperowa powitała ich serdecznie, ale przez zamkniętą bramę. Widzieli stamtąd swego chłopaka, jak stał w oknie na piętrze, pobladły i niemo śledzący tok rzeczy. Otwarcie furtki i wpuszczenie przybyszów do domu Tepperowa obwarowała tylko jednym, ale zasadniczym warunkiem. Powinni mianowicie wpierw odmówić koronkę różańcową do Serca Jezusowego i Jego Świętej Rodzicielki Maryi. A wtedy już nic doprawdy nie będzie stało na przeszkodzie, by weszli i uczestniczyli w weselu.

Przybysze z Niemiec wyznawali zapewne antropozofię i nieszczególnie ich zachwycały modły do katolickich idoli. Albo – co gorsza – byli ewangelikami, dla których Matka Boska w ogóle się nie liczy. Możliwe, że zrazu wzięli wszystko za żart i czekali cierpliwie, aż Tepperowa przejdzie do rzeczy poważnych. Ale ona tylko odwróciła się, poszła do domu, zatrzasnęła drzwi i przekręciła klucz w zamku. I tyle ją widzieli. Ponowne naciskanie dzwonka czy wołanie ku Klausowi w oknie, nie dało rezultatów. W końcu zdumieni wsiedli i odjechali. Ślub odbył się bez ich udziału.

Takie to rzeczy opowiadano o ożenku Klausa.

Jakieś trzy lata później, w drodze skądś–dokądś, przysiadłem w lesie, gdzieś blisko domu Tepperowej. Odpoczywając na kamieniu, zobaczyłem faceta w białym kitlu, z wiadrem pełnym czegoś. Wyłonił się niespodziewanie z krzaków w za dużych gumowcach i przeszedł obok bez słowa, a nawet jakby nie widząc mnie, ani nikogo i niczego. To był właśnie Klaus, którego dawniej widywałem u Patera. Wyraz twarzy miał dziwny i wbrew zwyczajowi powszechnemu u Niemców, nie wymamrotał żadnego Grüß Gott ani Guten Tag, tylko wlazł w inne krzaki i zniknął. Jak widmo.

Takie opowieści i pogłoski miały wskazywać, że zakres działania Tepperowej niepowstrzymanie powiększa się, i nikt nie zdoła temu przeszkodzić. Znakiem tej pełzającej aneksji była pewna nowość w okolicy. Na szczycie pobliskiej góry z jej inicjatywy pojawiły się trzy figury drewniane naturalnej wielkości. Poza Jezusem na krzyżu i obiema paniami – św. Maryją oraz Marią Magdaleną, stojącymi z prawej i lewej strony ukrzyżowanego, zbudowała tam rodzaj szałasu. Pod krwawiącym bokiem Syna Bożego, figura Marii trzymała kielich, który można było wziąć za święty Graal. Wokół liczne kwietniki wszelkiej maści, naturalne i sztuczne. Robiło to wrażenie na każdym, kto trafił w to miejsce. Kilka razy tam byłem, bardziej by się dziwić, niż podziwiać. Zdaje się, że takie rzeczy wymagają oficjalnego zezwolenia. Może nawet je miała? W każdym razie wydawało się, że na Tepperową nie ma sposobu. Że trzeba się pogodzić z jej wszechmocą. Pewnego razu, w towarzystwie Leszka, trafiliśmy tam na ich obrządek i nawet uczestniczyliśmy w gremialnej modlitwie.

Ale na tę opowieść nie wystarczyło już czasu. Autobus wjechał do miasta, wziął kilka zakrętów i wspólna podróż miała się ku końcowi. J otworzył oczy.

– Spałeś?

– Nie. Słuchałem uważnie i porównywałem z wersją poprzednią. Bo już to kiedyś opowiadałeś. Poza kilkoma szczegółami, wszystko się zgadzało.


>> RSS 2.0 feed. >> Both comments and pings are currently closed.

AddThis Social Bookmark Button